Wybrałam się ostatnio do kina na film Noe: wybrany przez Boga, w reżyserii Darrena Aronofsky’ego. Film był dość mocno reklamowany w Internecie oraz telewizji. Miałam wielkie nadzieje związane z projekcją, chcąc ujrzeć coś więcej niż tylko zwykłą opowieść o wielkim potopie oraz niemiłosiernym stworzycielu nieba i ziemi. Co dostałam? Ogniste miecze, kamienne giganty oraz umięśnionego tytułowego bohatera, który szlachtuje swym nożem tych złych i potępionych. Czy to jednak źle? Czy nie tego chciałam? No, jednak zacznijmy od początku.
Główne role w filmie zagrali dość znani aktorzy. Noego zagrał Russell Crowe , jego żonę Naaeh Jennifer Connelly, troje dzieci Ile, Chama i Sema odpowiednio: Emma Watson, Logan Lerman oraz Douglas Booth, dziadka Noego zagrał Anthony Hopkins a w złą postać (Tubal-Kain) wcielił się niesamowity Ray Winstone.
Zwiastun był przygotowany tak by nie zdradzić kluczowych elementów filmu, nie można z niego było wywnioskować, że film będzie miał więcej wspólnego z kinem fantasy niż pobożną wizją i ekranizacją myśli reżysera. Powiedzmy sobie szczerze kto spodziewał się aniołów w postaci kamiennych golemów miażdżących swoje ofiary kamiennymi kończynami i przygotowaną przez siebie bronią? Nikt? No może trochę się tego spodziewałam, w końcu jest to kino amerykańskie, a na film wydano 130 milionów dolarów, więc gdzieś te pieniądze trzeba było wydać.
Na początku filmu mamy ukazany przekaz z Księgi Rodzaju. Tak więc dowiadujemy się o bratobójstwie Kaina, sporach jego potomków z prawnukami Seta, a także wielkim potopie mającym zniszczyć świat i dać nowe życie ocalałym.
Osobą wybraną to stworzenia nowego, lepszego świata jest nasz tytułowy bohater Noe, który ma zbudować arkę, na której przeczeka apokalipsę wraz ze swoją rodziną oraz zwierzętami z całej ziemi. Akcja filmu skupia się w głównej mierze oczywiście na budowaniu ogromnej arki, ale również wewnętrznych przeżyciach głównych bohaterów, w końcu byli oni tylko ludźmi, a wizja budowy dużej zamkniętej łódki, z przechowaniem na niej lwów, tygrysów, pająków, węży, zmutowanych chomików zombie.. nie oczywiście bez chomików zombie, oraz świadomości, że wszyscy ludzie dookoła zginą, nie jest zbytnio przyjemna, prawda? Z całej śmietanki aktorów, najlepiej zagrał chyba Russell Crowe, sceny z nim są wysublimowane, świetnie oddające charakter granej przez niego postaci. Jego wewnętrzna walka między miłością do Boga, a miłością do rodziny jest wyeksponowana na odpowiednim poziomie, a całości filmowi dodaje on barwy i stylu. Emma Watson zagrała nader nienaturalnie, Anthony Hopkins, mimo wielkiego podziwu jakim darzę tego legendarnego niemal aktora, zagrał słabo, a odtwórca roli Chama, Logan Lerman, w mojej opinii powinien zająć się tym co potrafi najlepiej, a więc graniem postaci w filmach dla dzieci i młodzieży. Podobała mi się rola Raya Winstone’a, miał on w sobie coś ze zwierzęcia – brutalny, inteligentny, przebiegły z niezwykłym instynktem przetrwania. Uzupełniał on całość.
Film miał być swego rodzaju dramatem psychologicznym ukazującym wnętrze głównego bohatera, jego miłością do stworzyciela, oddaniem i posłuszeństwem, z drugiej strony ukazaniem jego ludzkiego oblicza, miłości do najbliższych, będącej odzwierciedleniem jego sumienia. Czy to się udało? Po części tak, ale ocenę pozostawiam wam.